środa, 23 maja 2012

Autostopem po Sardynii 2011



Wyprawa wzdłuż wybrzeża Sardynii. Wrzesień 2011

20.09.2011r. Poznań- Mediolan

Kolejna podróż. Znowu czuję, że żyję. Na jakiś czas ucieknę od szarej rzeczywistości , nakazów, zakazów, obowiązków. Zacznę żyć chwilą i brać z życia jak najwięcej. Poczuję się wolnym obywatelem świata. Już kilka tygodni przed wyprawa szykowanie wstępnych planów wyprawy, wybieranie miejsc, które chciałabym zobaczyć, drukowanie map i przydatnych informacji przysłania mi resztę świata… Nic więcej wtedy nie ma znaczenia. Liczę się tylko ja, moja podróż i wielka przygoda ! Ogarnia mnie totalna hipnoza i wypełnia ogromna radość. Ten stan działa na mnie jak narkotyk i chyba każdy prawdziwy podróżnik doskonale wie o czym mówię .
W podróży czuję się taka wolna. Nic nie muszę, a wszystko mogę. Poznaję siebie, uczę się cierpliwości, czasami zmagam się ze strachem i własnymi słabościami, ale każdą podróż pozwala mi nabrać odwagi, wiary we własne siły i możliwości.
Przede mną wyprawa do kraju w którym pierwszy raz naprawdę się zakochałam , poczułam niesamowita radość życia, spróbowałam prawdziwego włoskiego espresso, zajadałam się deserami lodowymi tak dobrymi, ze nie przesadzę jeśli powiem ze sprawiały rozkoszna ucztę mojemu podniebieniu, delektowałam się gorącym słońcem w Polowie października i ze łzami szczęścia i zachwytu w oczach podziwiałam uroki północnych Dolomitów i niezwykłego lazurowego jeziora Garda i tam właśnie uświadomiłam sobie, ze świat jest niezwykły i to co chce w życiu robić najbardziej to właśnie podróżowanie.
Italia – moje święte miejsce na kuli ziemskiej. A dokładny kierunek wyprawy tym razem to włoska wyspa- SARDYNIA  ( zaraz po Sycylii jest to druga co do wielkości wyspa na Morzu Śródziemnym)
Pakujemy małe plecaki, żeby zmieścić się w wymiarach na bagaż podręczny. Kilka koszulek, spodenek, strój kąpielowy, lekarstwa. Do dołu plecaków przywiązujemy trokami pałatki wojskowe, które maja nam służyć jako namiot, a u góry linkami przywiązujemy karimaty. Te wszystkie dodatki sprawiają, że nasze plecaki wyglądają dość komicznie.
Pociągiem z Kołobrzegu udajemy się do Poznania, skąd mamy samolot do Mediolanu. Uśmiech nie schodzi z mojej twarzy, cieszę się jak małe dziecko. W Mediolanie lądujemy późnym wieczorem i tam na lotnisku musimy spędzić noc ponieważ następny lot na Sardynię mamy dopiero około 8 rano następnego dnia. Myślę sobie: żaden problem , rozłożymy karimaty gdzieś w kącie i najzwyczajniej w świecie się prześpimy. Jakże wielkie zdziwienie mnie dopadło gdy o godzinie 23-ciej na tak ogromnym lotnisku nie mogliśmy znaleźć skrawka wolnej przestrzeni do rozłożenia karimaty . Okazało się , ze wszystkie najlepsze miejscówki do spania są już zajęte , a ich użytkownicy smacznie śpią. Włóczyliśmy się jeszcze kilka razy w te i z powrotem w nadziei, ze nagle pojawi się jakiś mały dogodny na rozbicie ‘’obozowiska’’ skrawek podłogi . W końcu rozkładamy się pod zamkniętym już o tej porze i ogrodzonym barierkami McDonaldem skąd po kilku godzinach zostajemy przegonieni przez strażnika. W efekcie końcowym udało nam się spędzić spokojnie resztę nocy przy restauracyjnym śmietniku ( jedyne miejsce gdzie były wolne miejscówki  ).


W końcu nastaje ranek. Za chwile mamy kolejna odprawę na wymarzona Sardynię. Nerwowo spoglądam na zegarek wyczekując chwili kiedy znajdę się już na pokładzie samolotu, spojrzę z góry na ukochaną Italię i rozpocznę swoją przygodę z Sardynia.

21.09.2011r. Sardynia, Cagliari i Villasimius

Lądujemy w stolicy Sardynii- Cagliarii. Do centrum dostajemy się autobusem. Niedaleko dworca autobusowego udaje nam się znaleźć punkt informacyjny gdzie dostajemy dokładną mapę, zostajemy zasypani ulotkami reklamowymi, a ja w końcu mogę wykazać się znajomością języka włoskiego i wyciągam od Włoszki jak najwięcej informacji o wyspie. Z dużym zasobem wiedzy z pierwszej reki można myśleć co dalej. Szybko zdajemy sobie sprawę, ze stolica to nie jest miejsce gdzie chcemy się teraz zatrzymać. Zbyt duże, zbyt tłoczne i hałaśliwe. Zostawiamy je na sam koniec wyprawy. Pierwsze więc co , nasuwa się na myśl to złapać autostopa i jak najszybciej wydostać się z tej metropolii nad przyjemna zaciszna plażę, ale wygląda na to, ze jesteśmy w samym sercu miasta i znalezienie drogi wylotowej będzie dosyć skomplikowanym przedsięwzięciem. Poza tym chwileczkę!!! Gdzie my właściwie chcemy jechać ?!

Po chwili namysłu i odpoczynku wybieramy wschodnie wybrzeże wyspy.
Znajdujemy autobus, który jedzie do malej miejscowości Villasimius oddalonej od Cagliari o około 100km. Wydawałoby się , ze najgorsze mamy za sobą,ale już po wyjeździe z miasta okazuje się , ze trasa, która jedziemy ( należy podobno do najbardziej widowiskowych na Sardynii ) to dość wysokie góry Sarrabus, zakręty i serpentyny, a to nie jest dobre połączenie z moim obecnym samopoczuciem. Po kilkunastu minutach czuję, że moja twarz nabiera zielono fioletowych odcieni , a zamiast czuć przyjemność z autobusowej podróży czuje się jak pasażer rolercostera w wesołym miasteczku. Nie jest dobrze. Znajduję w torbie plastikowy woreczek i przez resztę jazdy nie odrywam go od ust. Nie mam choroby lokomocyjnej,ale ta trasa to już naprawdę poziom hard. Widoki , które dostrzegam kątem oka są moim wyobrażeniem o raju. Górzyste malownicze tereny z których rozciąga się widok na błękitno- lazurowe zatoki, nieskazitelnie białe plaże, pola różowych i czerwonych kwiatów a co przy tym najważniejsze prawie całkowity brak turystów. I o to chodzi ! 
Gdy po wielu przejściach docieramy na miejsce pierwsze co kierujemy się na plażę, bo przecież trzeba rozejrzeć się za dogodnym miejscem na nocleg . Miasto okazuje się całkiem przyjazne i spokojne. Po drodze dostrzegamy ciekawie usytuowana lodziarnie, a ze lodom nie można się opierać postanawiamy osłodzić sobie nieco trudy podróży i dodać energii włoskim espresso .
Czas leci, a my nadal bez noclegu. Gdy docieramy na plażę po 3km marszu okazuje się, ze jest to skomercjalizowana plaza pełną leżaków i parasoli. Spoglądamy na siebie zniesmaczeni i stwierdzamy, ze trzeba iść dalej. Na końcu plaży dostrzegamy dość dużą górkę i skaliste wydmy. Idziemy. Okazuje się ze aby przejść na druga strome tych skal musimy się odpowiednio przygotować. Zmiana obuwia z klapek na trampki, dokładne umocowanie plecaka wraz ze wszystkimi zwisającymi z niego akcesoriami i na przód.
Naprawdę już nie mam sil. Czuję, ze to są moje ostatnie kroki i zaraz padnę po środku tych skal. Wdrapuje się po stromych kamieniach mozolnie ciągnąc jedną nogę za drugą na sama góre
i nagle jak by mnie ktoś podłączył pod kroplówkę z kofeina. Przecieram oczy ze zdumienia, momentalnie odzyskałam energie i moc. Wołam Krzysia, krzyczeć jak wariatka nie wierząc w to co ukazało się moim oczom. Nazwałabym to miejsce mala rajska błękitna laguna. Miejscem o którym marzyłam przez te wszystkie szare dni ponurej rzeczywistości przed podróżą . I nagle moja wyprawa zamienia się w bajkę, mój brak energii znika gdzieś za horyzontem, a zasób słów jest chyba zbyt ubogi by opisać stan szczęścia w jakim się znalazłam. Widok niemalże natychmiast rekompensuje mi trudy dwudniowej podróży. .
Niewiele myśląc rozebrałam się, wyrzuciłam wszystko z plecaka w poszukiwaniu stroju kąpielowego i okularów do pływania i wskoczyłam do wody nim jeszcze Krzyś zdążył dojść na miejsce i ściągnąć z siebie plecak . Woda jak podgrzewana. Błękitna, przejrzysta umożliwiała podziwiania podwodnego świata w pełnym zakresie, a ze uwielbiam nurkowanie ze sprzętem ABC miałam zajęcie do wieczora  Nie brakowało ryb, które mogłam bezkarnie ganiać pod woda, rozmaitej podwodnej roślinności i skal. Idealny początek wyprawy. Krzyś rozłożył nasze bagaże na skałkach, zrobił porządek w plecakach i beztrosko odpoczywał w promieniach słońca.


Odświeżeni po kilkugodzinnym odpoczynku chcemy w końcu gdzieś zakotwiczyć się na noc. Ludzi na plaży coraz mniej, słońce schodzi coraz niżej, a my nagle zdajemy sobie sprawę, ze nie mamy już nic do picia i do jedzenia. Trzeba przed rozbiciem ‘’namiotu’’ udać się z powrotem do miasta po Male zakupy.
- O nie, na sama myśl o ponownym dźwiganiu plecaka taki kawal drogi w dodatku pod górkę nogi odmawiają mi posłuszeństwa! Krzyczę. Nie ma mowy!
- trzeba gdzieś zostawić bagaże. W jakimś ustronnym miejscu, w zaroślach. Wpada na genialny choć ryzykowany pomysł Krzysztof.
Nie mamy wyjścia jesteśmy zbyt wykończeni by znowu maszerować z nimi na plecach. Chowamy do toreb najważniejsze rzeczy: pieniądze, dokumenty, aparaty, ładowarki. Resztę zostawiamy w gęstych kolczastych krzakach w które musiał oczywiście wejść Krzyś, żeby dobrze je ukryć 
Z dusza na ramieniu idziemy do miasteczka po wodę, piwo , jedzenie na kolacje i jutrzejsze sniadnaie. Jak wspaniale zwiedzać okolice i Cieszyć oczy widokami z lekka torebka przełożoną przez ramie. Przez chwile czuje się nawet jak turystka, która wyszła ze swojego luksusowego hotelu na krotki spacer po okolicy przed kolacja. Oczywiście, ze z przerażeniem cały czas myslimy o naszych bagazach czy aby na pewno zastaniemy je w tych gęstwinach po powrocie, ale staramy się odprężyć. W miasteczku panuje mały ruch, turystów widać już niewielu. Zycie toczy się jak by trochę ospale, nikt się nie spieszy, wlosi siedza w knajpach i malych restauracyjnych ogrodkach popijając espresso i Spritz . Z każdej strony dobiegaja glosne dyskusje i rozmowy, jak balsam dla moich uszu dziala wloska muzyka grana na zywo na malym placu w sercu miasta. Jestem taka szczeliwa. Znowu realizuje swoje marzenie i jestem w swoim żywiole 
Kosztuję lokalnych serow w malym prywatnym sklepiku i już wiem, ze to będzie mój sardyński przysmak, którym będę chciala się objadac przez resztę pobytu . Taki smak serow to pamięta chyba moja mama za czasow jak jej babcia ( a moja prababcia) sama na wsi wyrabiała sery bez zadnych sztucznych dodatkowy i konserwantow, sama natura i czysty aromat. Z miejsca robię więc zapas na kolacje i sniadanie po kawalku z każdego rodzaju. Po czym szybkim krokiem wracamy w strone naszej Blekitnej laguny.










Możecie mi nie Wierzyc,ale stres jaki towarzyszył tej chwili był nie do opisania. Zaczęłam żałowac, że zgodziłam się na pozostawianie plecaków w zaroślach snułam już najczarniejsze scenariusze. I po chwili z zarośli wyłania się Krzyś ciągnąc sa soba nasze pakunki. Uff kamien z serca 
Pora na kolacje i relaks. Rozkładamy wiec karimaty na szczycie górki, która okazuje się wspaniałym punktem widokowym na nadchodzący zachód słońca. Otwieramy sardyńskie piwo Ichnusa , wyciągamy jedzonko i przy delikatnym szumie fal zaczynamy kolację. Ściemniać zaczęło się jednak bardzo szybko, mała plaża, która znajdowała się za naszymi plecami całkiem opustoszała…To chyba czas na rozbcie obozowiska. Zanim jednak się pozbieraliśmy , znaleźliśmy dogodne miejsce na plaży był już półmrok. Z latarka w ręku szukaliśmy więc ‘’śledzi’’ i innych metalowych części ( które oczywiście nie były na wierzchu) potrzebnych do rozbicia namiotu z pałatek. Podzieliliśmy się obowiązkami, a że stanowimy zgrany team nie było z tym problemu. Tak więc ja siedziałam i trzymalam latarkę a Krzyś montował, związywał, kopał i rozkładał. Po około 15 minutach wyrósł przede mną wspaniały prowizoryczny namiot. Krzyś spisałeś się 






Nasza pierwsza noc na plaży. Nie ma co ukrywać wcale nie było przyjemnie i romantycznie. Jesteśmy na odludziu. Gdyby cos się stało prawdopodobieństwo, ze ktoś usłyszał by nasze Wołanie o pomoc było znikome. Każdy podejrzany szelest drzew, krzaków stawiał nas na równe nogi ,ale najważniejszy w końcu jest optymizm, a jego zapas wzięliśmy ze sobą dość duży. Noc zdawała się robić coraz chłodniejsza i nie mieć konca. Założylismy na siebie polary, przykryliśmy czym tylko mogliśmy i próbowaliśmy zasnąć. Ja co chwilę budziłam się spoglądając z w niebo z nadzieją, że zaraz zacznie się rozjaśniać. Niestety noc czarna jak smoła, a jedyne światełko dawały migoczące gwiazdy i księżyc. Na kilka godzin jednak udało się zasnąć. Obudził mnie bardzo intensywny Świerkot ptaków.


22.09.2011r. Villasimius i Muravera

Otwieram zaspane oczy patrzę i ku mojej radości niebo zaczyna robic się różowe. Myślę sobie: super, przezyliśmy pierwsza noc na plazy  Byłam straszliwie przemarznieta. Gdy tylko pojawily się pierwsze promienie slonca rozłożyłam się na skałce niczym jaszczurka i zaczełam wyprwadzac swoje cialo ze stanu hibernacji . Dosłownie po godzinie można było już delektowac się upalnym porankiem i … wziąc‘’ prysznic’’ . (I tutaj was zaskocze mimo tak trudnej i chłodnej nocy obudziliśmy się wyspani i wypoczęci) . Biorę żel pod prysznic i wskakuje do morza umyc się poki plaza jeszcze pusta i nie mamy publiczności. Dosyc smieszna sytuacja: wyciskam żel z tubki siadam tuz przy brzegu i cala dokladnie się szoruje nastepnie przychodzi kolej na wlosy po czym nurkuje pod wode przepływam kilkanaście metrow i wynurzam się już spłukana, czysta pachnąca i całkowicie przesolona. O, tak zasolenie w morzu śródziemnym jest bardzo wysokie przez co skóra po kąpieli jest trochę nieprzyjemna w dotyku,ale do wszystkiego przeciez można się przyzwyczaic 
Dziś chcemy rozkoszowac się słońcem i kapielami w błękitnej lagunie. Za kolejnymi skałkami znajdujemy maly skrawek plazy,na który plażowicze raczej nie docieraja. I tam własnie się przenosimy wraz z calym ekwipunkiem. Mamy zapas jedzenia i wody. Powinno starczec do godzin popołudniowych. Jeśli mialam jakies pragnienia i marzenia to w owej chwili właśnie wszystkie się realizowaly. Może jestem Malo wymagajaca,ale już kompletnie nic wiecej do zycia nie było mi potrzebne 
Po południu zaczynamy składac obozowisko, porządkujemy plecaki, zbieramy śmieci, aby pozostawic plaże taką jaka ją zastaliśmy i obieramy kierunek: Muravera. Kierujemy się w górę wyspy wzdłuż wschodniego wybrzeża. Jest straszliwy upał. Idziemy polną drogą usiłując znaleźć jakąkolwiek wylotowa droge. Niestety dookoła nas tylko kwiaty, łąki, gaje oliwne, sady z drzewkami cytrusowymi… Doprawdy piękna okolica, ale gdzie podziała się cywilizacja?! Ludzie, samochody? Chociażby jakaś asfaltowa droga… Po godzinnym marszu w skwarze popołudniowego słońca, bez wody dostrzegamy w oddali drogę. Jest nadzieja, że się stąd wydostaniemy. Stajemy przy drodze z uniesionym kciukiem i rozpoczynamy polowanie na autostop. 1 samochód na 10 minut to mało optymistyczna zapowiedź ,ale po dłuższej chwili zatrzymuje się młoda dziewczyna i pyta dokąd chcemy jechać?



- vogliamo andare a Muravera ! Odpowiadam.
- wsiadajcie ! Będę tamtędy przejeżdżać !
Ładujemy bagaże, ja oczywiście siadam z przodu z zamiarem pogaduszek i ruszamy. Nasza wybawicielka ma na imię Valentina. Jest mniej więcej w moim wieku. Pytam czy nie boi się sama zabierac dwojki autostopowiczów w szczerym polu. Ona z uśmiechem na twarzy odpowiada, że sama kiedys podróżowała autostopem , a teraz jest na samotnych wakacjach i zwiedza Sardynie, a pochodzi z okolic Mediolanu. Nieśpiesznie jedziemy podziwiając uroki okolicy. Valentina pokazuje nam na mapie swój plan podrozy, a my przedstawiamy jej nasz. Okazuje się, że istnieje szansa iż za kilka dni spotkamy się na samej północy wyspy. Włoszka również uwielbia podróżowac i karze nam w najbliższym czasie koniecznie zobaczyc Barcelonę.
- Barcelone che meravigliosa !!!! Molto Bella ! Ach Barcelona !!! zachwyca się tym hiszpańskim miastem Valentina. Przez pół drogi opowiada o jego zaletach, walorach i daje rady co zobaczyc, gdzie spac i zjesc.
- Na pewno w najbliższej przyszłości odwiedzimy Barcelonę jak tylko nadarzy się okazja. Zapewniam koleżankę.
Docieramy do samego centrum małego miasta Muravera. Wymieniamy się telefonami ,uprzejmościami i życzymy sobie nawzajem wiele wrażen podczas pobytu na tej rajskiej wyspie.
Dziś z uwagi na to, że do plaży jest 5km a słońce niedlugo zajdzie postanawiamy rozejrzec się za tanim hotelem, żeby zrobic małe pranie, odpocząc i porządnie wyspac się w ciepłej pierzynie . Najpopularniszja siec tanich hotelikow na terenie calych wloch to Bed&Breakfast.
Zaczynamy więc poszukiwania. Najpierw zachodzimy do kilku prywatnych domków i pytamy czy za drobna oplata nie udostępnili by nam kawalka podlogi.. niestety u jednych jest akurat rodzinna impreza, drudzy nie mają wolnego pokoju ale za to zapraszają nas na małe przekąski z grilla i lampkę wina. Starszy Włoch zastanawia się jak pomóc nam w znalezieniu niedrogiego noclegu i wykonuje kilka telefonów. Po chwili rozmów okazuje się, że całkiem niedaleko jest mały rodzinny hostel i możemy się w nim przespac za niewielkie pieniądze. Trochę błądzimy w labiryncie przeraźliwie wąskich uliczek, ale w końcu udaje się znaleźć hostel o uroczej nazwie Luna & Limoni. Dzwonimy do drzwi. Otwiera Włoszka w średnim wieku i serdecznie zaprasza do środka. Delikatnie już na samym wejściu pytam o cenę noclegu żeby wrazie czego można było się jeszcze wycofac. 30E ze sniadaniem od osoby. Domyślam się, że pewnie nic tańszego już nie znajdziemy, a jeśli nawet na szukanie jest już stanowczo za późno. Mimo wszystko probuje troszeczkę się potargowac… i udało się  (Ma się w końcu ten urok osobisty) . Płacimy 50e za dwie osoby. Przeliczając na polskie to calkiem sporo,ale jak na Sardynię i strefę euro to całkiem atrakcyjna cena.




Wchodzimy na samą górę- poddasze czyli najlepsza część każdego hotelu. I mój ulubiony moment gdy wkładam klucz, przekręcam i ta chwila niepewności i zaciekawienia co się ukaże za drzwiami. Ukazuję się przytulny, czysty, przestronny pokój z łazienką i balkonem. Wspaniale. Krzyś od razu zabiera się za pranie, a trzeba przyznac, że trochę się tego nazbierało. Ja wskakuję pod prysznic i delektuję się kąpielą, bieżącą wodą i w ogóle faktem, że dzisiejszy wieczor spedze jak cywilizowany człowiek w wygodnym lozku, heh w takich chwilach człowiek docenia rzeczy na które na codzien nie zwaraca nawet uwagi. I znowu wszystko pozostaje na głowie Krzysztofa… Ja po kąpieli padam na łóżko i już tego wieczora z niego nie wstaje 


23.09.2011r. Muravera, Lanusei

Nastepnego dnia gdy jesteśmy już prawie gotowi, by opuścić pokoj puka do drzwi włascielka pensjonatu i pyta czy mamy ochote wybrac się na plaże, bo ona własnie jedzie z mężem i możemy się z nimi zabrac, a bagaże zostawimy na dole w przechowalni. Dlaczego nie? Szybko wyciagamy ręczniki, strój i kąpielówki i pakujemy się do auta. Włoszka opowiada trochę o okolicy, uprzedza nas, że dziś jest wyjątkowo upalnie i musimy chronic głowy i dobrze się nasmarowac. No tak,ale my nie mamy żadnego kremu do opalania, jakoś nie było okazji jeszcze żeby kupic. Na co ona natychmiast wyciąga z torby olejek i karze nam się porządnie nasmarowac. Zostaliśmy zawiezieni na najpiękniejszą plażę w okolicy, bardzo szeroką i całkowicie wyludnioną.
- Do miasta jest dosyc daleko i nie jeżdżą stąd żadne autobusy. Teraz możecie iśc gdzie macie ochotę. Pospacerowac, poopalac się, wykąpac. My wracamy za 3-4 godziny. Jeśli chcecie możecie zabrac się z nami , a przy okazji pokażemy wam jezioro gdzie stacjonują flamingi.







Oczywiście korzystamy z propozycji. To niewiarygodne jak bezinteresowni i pomocni są Sardyńczycy. To dopiero nasz drugi dzień na wyspie, a już tyle razy mogliśmy poznac ich ogromna uprzejmość. Popołudniu odwiedzamy wraz z właścicielami naszego hoteliku jezioro gdzie w oddali widac całe stado różowych flamingów i wracamy do miasta. Bagaże pozostają nadal w hotelu a my udajemy się się na poszukiwania dobrej lokalnej kuchni zwiedzając przy tym urocze zakątki Muravery.
Popołudniu wracamy po plecaki i ruszamy dalej. Dochodzimy na drogę wylotową z miasta gotowi, by znowu łapac stopa, ale po chwili nadjeżdża autobus. Kierowca zatrzymuje się i pyta dokąd chcemy jechac.
- do Barisardo. Odpowiadam.
- To spory odcinek drogi. Trasa wiedzie przez góry. Ja jadę do małego górskiego miasteczka z którego do Barisardo jest rzut beretem. Jak chcecie to wsiadajcie !
Wsiedliśmy. Faktycznie mogliśmy mieć problem, żeby dostac się tam autostopem przed zmierzchem, a skusiły nas tanie bilety i bardzo sympatyczny kierowca . Jak się potem okazało na tyle sympatyczny, że spędziłłam z nim cała dwugodzinną podróż rozmawiając o urokach Sardynii, mojej miłości do Włoch, dobrym jedzeniu i winie .

Droga, którą jedziemy nie różni się zbytnio od tej, która jechaliśmy do Villasimius . W głowie mi szumi, ciśnienie zatyka uszy, a widok zza szyby autobusu zachwyca. Czuję się jak bym leciała samolotem. Jedziemy wzdłuż gigantycznej przepasci od której dzelą nas niecałe dwa metry. Kierowca doskonale sobie radzi, płynnie wchodzi w ostre zakręty, na tak wąskiej drodze potrafi nawet wyprzedzac ‘’ niedzielnych kierowcow’’ bez chwili zawahania jak by robił to przez całe Zycie.
To były dwie fantastyczne godziny. Zapierajace dech w piersiach widoki, jazda z domieszka adrenaliny i miłe towarzystwo naszego rozgadanego kierowcy. Tak więc te kilka euro na bilety okazało się bardzo dobra inwestycją  Szczerze polecam będąc na Sardynii skorzystac z tego środka transportu. Dostarcza naprawdę wiele wrażen, oczywiście na tych górzystych terenach.




Dojechalismy do Lanusei. Gorskie miasteczko położone u szczytow gor. Pod nami roztacza się piękny widok na cała dolinę i morze do którego jest jeszcze spory kawałek. Przez swoje wysokie połozenie w mieście panuje duzo niższa temperatura i występują częste przelotne opady deszczu. Dobre miejsce żeby nieco się ochłodzic i odpocząc od dających się we znaki upałów. Poza tym te małe miasteczka maja w sobie tyle uroku… Mieszkańcy jak nigdzie indziej nie zatracili ciekawości z jaka przyjmuje się przybysza z innych stron, zaczepiają, zapraszają do lokalnego baru na kawę i pogaduszki. Wydaje mi sie , że to własnie w takich miejscach zapomnianych przez przewodniki turystyczne możemy odnaleźć prawdziwa włoska atmosfere, poznac rdzennych mieszkańców i ich zwyczaje jak również delektowac się dzwiękami wspanialej wloskiej muzyki dobiegającej niemalze z każdej restauracji, knajpy czy nawet ulicznego baru.


Czas nas nagli. Dziś rozbijamy obozowisko na plazy wiec musimy jak najszybciej do niej dotrzec. Niesety łapanie stopa idzie nam bardzo mozolnie z uwagi na to, że trasa jest rzadko uczęszczana. W końcu zatrzymuje się kobieta i proponuje podwiezienie. Uwielbiam ten moment kiedy po krotkiej romzowie z kierowca okazuje się, że jedzie w to samo miejsce do którego my zmierzamy i pada haslo ‘’ wsiadajcie’’. Jedziemy z Rumunką, która od wielu lat mieszka na Sardynii i podobnie jak my jest zakochana w tej wyspie. W trakcie jazdy mamy okazje posłuchać hitów z rumuńskich list przebojów. Taka chwilowa, przyjemna odskocznia od włoszczyzny 
I tak po około 30 minutach jesteśmy w Barisardo. Zaczyna się powoli ściemniac. Zanim udamy się na plażę musimy zorbic Male zakupy. Standard: woda, piwo, bagietki, kawalki serow, owoce i lody.



Szukamy drogi prowadzacej na plaze, ale niesety dokola ciągnące się osiedla z pokazanymi ogrodami, a w oddali widac hektary łak i sadów… nigdzie plazy. Pytay napotkanego po drodze tubylca jak dotrzec do plazy na co on wskazuje na las znajdujący się w oddali i dodaje :
- za tym lasem, jakies 10 minut samochodem 
Aha. No świetnie,ale my nie mamy samochodu. Idziemy wiec w kierunku lasu, który jak się okazuje jest zupełnie nie oświetlony: żadnej latarni, budynku po prostu ciemny gąszcz do którego prowadzi waska nieoświetlona droga.
Pojawiło się zwątpienie co robic dalej. Przerazala mnie wizja postawianie nawet jednego kroku w tych leśnych ciemnościach, a szanse, że ktokolwiek nas zabierze na stopa tez były niewielkie. Ale przeciez innego wyjscia nie było. Czekalismy dłuzsza chwile zanim pojawi się jakiekolwiek auto. I nagle oślepiają mnie światła wyjeżdżającego z lasu samochodu, który przejezdza kolo nas, a kierowca uważnie się nam przyglada po czym jedzie dalej. Chwile potem widzę, że ten sam wraca i powoli jedzie w naszą strone. Zatrzymuje się i pyta co tu robimy i dokad chcemy jechac. Oopowiadamy mu więc naszą autostopowa podróż po Sardynii w skrócie. Mężczyzna jest zachwycony, zadaje mnóstwo pytań i proponuje,że nas podrzuci mimo, że jechał w przeciwnym kierunku.
Muszę przyznac, że podeszłam do tego mało entuzjastycznie ponieważ facet budził we mnie mieszane uczucia. Jego samochod był bardzo stary wręcz rozwalający się , w środku miał dosłownie wszystko: skrzynki, ubrania, narzędzia..okropny bałagan. Sam też wyglądał niehlunje . Wiem, że to mało taktowne z mojej strony, ale jeśli chodzi o podróżowanie autostopem czasami własnie tak trzeba oceniac ludzi. Jeśli któś do kogo własnie masz wsiąść nie wzbudza w tobie zaufania lub masz jakiekolwiek obawy lepiej poczekac jeszcze kilka chwil i spróbować złapać nastepnego kierowce. My jednak pełni wątpliwości zaryzykowaliśmy. Ja znowu siedziałam z przodu. Obserowoałam każdy ruch naszego kierowcy jednocześnie z przerażeniem spoglądając za okno. Cały czas ciemny las ani jednego człowieka, auta, latarni. Mimo, że Włoch próbował nas zagadywac i był sympatyczny z trudem przychodziła mi rozmowa z nim. Jedyne na czym się skupiałam to na wypatrywaniu plaży, jakiś świateł domów. Nasza podróż z dużą dawką adrenaliny trwała jakieś 10 minut chociaż dla mnie zdawała się być wiecznością. Kierowca wysadził nas przy samej plaży, cieszył się, że mógł nam oddac p[rzysługe podczas tak wspaniałej wyprawy jaką odbywamy i zyczył powodzenia. Nie taki diabeł straszny jak go malują. Popatrzelismy na siebie, odetchnęliśmy z ulgą i chcieliśmy już jak najszybciej znaleźć miejsce do rozbicia namiotu.
Było całkowicie ciemno w oddali widac było domki, światła i słychac muzykę dobiegającą z jakiejś pobliskiej knajpki. To był ciężki dzien pełen wrażen ( jak każdy zreszta tutaj na Sardynii). Nie mialam sil na rozbijanie obozowiska i nie chcialo mi się tez czekac zanim Krzyś to zorbi. Postanowilismy wiec cieplo się ubrac, rozłożyć karimaty, i nakryc się wszystkim co mamy bez rozkladania pałatek. Noc była piękna, spokojna i w miare ciepła. Nad naszymi głowami rozgwieżdżone niebo i księżyc odbijajacy się nieruchomym lustrze morza. Cudonie.
Byłam strasznie ciekawa co zobacze rano. Dookoła było bardzo ciemno i nie widzilismy jaka otacza nas okolica,ani jak wyglada plaza na ktorej jesteśmy.



24.09.2011r. Barisardo, Tortoli











Obudziły nas różowo- pomarańczowe promienie wstającego Slońca i ludzie z okolicznych domów i pensjonatów uprawiający jogging z samego rana. Tacy włóczykije śpiący na plaży jak my to chyba dla nich bardzo rzadki widok ponieważ każdy przechodzący koło nas człowiek uważnie i ze zdziwieniem się nam przyglądał.
Poranek to oczywiście około godzinne wygrzewanie się na Słońcu po chłodnej nocy, mycie zębów, wędrówka do toalety  ( za skałkami), żel pod prysznic i do wody  Mimo, że mogłoby się wydawac, że towarzyszą nam spartańskie warunki my czulismy się bardzo dobrze, rześko. Po każdej nocy spędzonej pod chmurką wstawaliśmy wyspani.
Popołudniu chcemy wyruszyc dalej. Łapiemy wiec standardowo stopa. Zatrzymuje się pierwszy przejeżdżający samochod- para Niemców. Zawożą nas do centrum miasta. Ta ciemna leśna droga, którą poprzedniego wieczora jechaliśmy z naszym podejrzanym kierowca teraz za dnia okazuje się piękną malowniczą ucztą dla oczu. Dajemy sobie chwile na poznanie tego małego miasteczka i ruszamy dalej do Tortoli.
To jest naprawdę cudowne uczucie. Nigdzie nie musimy się śpieszyc nikt na nas nie czeka. Możemy 10 razy zmienic zdanie w ciągu minuty co do miejsca do którego chcemy się udac. Takie podróże to jedyne momenty kiedy czuję się naprawdę wolna, kiedy czerpię z życia najwiecej radości pozwalam sobie powiedziec, że wiem co znaczy czuc się szcześliwym. Ta wyspa jest naprawdę magiczna. Nigdy nie czułam tak dużego przypływu pozytywnej energii co tutaj. Bajeczne krajobrazy, lazurowe zatoczki, najlepsze sery jakie w zyciu jadłam, muzyka, poczucie wolności a przede wszystkim ludzie, usmiechnięci, serdeczni na każdym kroku skorzy do pomocy, pogawędek. Bez wątpienie pobyt na Sardynii powinnni przepisywać lekarze na depresję, handrę i złe samopoczucie 
Do Tortoli się dostajemy się autobusem w którym znowu wdaję się w długą pogawędkę z kierowca i jego kolegą. Po dotarciu na miejsce gdzie nasz autobus kończył trasę poznani w trakcie jazdy Włosi zapraszają do baru na kawe. Jeden z nich dokładnie tłumaczy nam o której godzinie i gdzie pojawi się mały bus, którym dostaniemy się na plażę, która tutaj również jest od miasta oddalona od kilka dobrych kilometrów. Na pożegnanie kupuje nam jeszcze butelkę wody mineralnej i życzy wielu przygód patrząc z niedowierzaniem na styl naszego podróżowania 








2 komentarze: